Everest Base Camp Trek- Dzień 10
Namche Bazar 3440 m.n.p.m
Równo tydzień temu byliśmy tu po raz ostatni. To po pierwsze znaczy, że ostatni prysznic brałem tydzień temu. Po drugie, zaskakujące jest jak działa aklimatyzacja i jak niesamowicie ludzkie ciało potrafi się adaptować. Dziś wszyscy czujemy się tu świetnie, bez zadyszki, czy jakiegokolwiek dyskomfortu. Dziś też wydaje się tu być ciepło, nie tylko w sali głównej, ale nawet w pokojach. Mam nadzieję ( jak co noc tutaj) się dziś wyspać. Dotychczas udało mi się raptem kilka razy.
Dzisiejszy dzień jest kolejnym zaliczającym się do tych bardzo długich. Nie spałem prawie wcale- znowu! Noc spędziliśmy w Periche, które jak dla mnie znajduje się w dolinie mrozu i śmierci. Potwornego mrozu. Kiedy nocowaliśmy tam poprzednio, też było lodowato. Dziś w nocy w pokojach było -4, choć zdawało się być zdecydowanie zimniej! Budziłem się co chwilę, to na toaletę, to po prostu- z zimna! Około czwartej rano było mi tak zimno, że poubierałem się w śpiworze w polar i bieliznę termiczną, włączyłem mp3 i audiobook z „panem lodowego ogrodu”- o ironio! Jakoś udało mi się jeszcze na te 1,5 godziny zasnąć. Poranek też był cholernie zimny! Nie lubię tej miejscowości! Dolina mrozu i bezsenności, ewentualnie dolina bezsennego mrozu! Cieszę się, że dziś zeszliśmy tak daleko od tego zimnego zadupia. Serio – było tam zimniej, niż wyżej w górach. Nawet tam, skąd startowaliśmy do Base Camp’u i na Kala Patthar było zdecydowanie cieplej.
Any way… dziś, ku mojemu zadowoleniu, zeszliśmy daleko w dół- 1200m. Schodząc, zrobiliśmy 700m podejść. Szliśmy 8,5 godziny, z godzinną przerwą na lunch. Zjedliśmy w Tengboche- to tam gdzie jest klasztor, w którym poprzednio byliśmy na modlitwie mnichów i spaliśmy. Ehh… spaliśmy oczywiście w miejscowości, nie w klasztorze! Cóż za składnia.
Dziś wyszliśmy ze strefy śniegu i weszliśmy w obszar lasów pachnących iglakiem, które mi od razu kojarzą się z Polskimi Bieszczadami i czasami dziecięcych wakacji. Promienie słońca szybko wypędziły resztki chłodu, który wgryzał się we mnie przez tydzień i zrobiło się przyjemnie. Jest trochę tak, że po dojściu do Base camp’u i na Kala Patthar czuję, że zadanie wykonane, odhaczone i już czekam powrotu do domu, do prysznica, łóżka i domowego ciepła.
Po dzisiejszym dystansie bolą mnie stopy, zwłaszcza lewa – jakby odgniotła się od spodu. Mam nadzieję, że odpocznie do jutra, bo na razie prawie nie jestem w stanie na niej stawać. Trochę też obtarłem sobie palce i Wicia ratowała mnie na szlaku plastrami. Kondycyjnie szło się świetnie i nawet strome podejścia nie robiły na mnie praktycznie żadnego wrażenia. Dodatkowe czerwone krwinki zdobyte na górze, tutaj działają jak turbo dopalacz.
Jest bardzo wesoło, bo wszyscy w końcu czują się dobrze. Cztery osoby tam wyżej brały leki na chorobę wysokościową i generalnie można powiedzieć, że formy brakło. Teraz wszyscy odzyskali „oddech”- dosłownie. Jest radośnie, siedzimy w jadalni i czekamy na swoją kolejkę pod prysznicem. Nie mogę się już doczekać tego mycia…
Ale mi się pismo skrzywiło, zmęczony jestem. Tyle na dzisiaj.